Recenzja filmu

Tragedia Makbeta (2021)
Joel Coen
Denzel Washington
Frances McDormand

Ostatnia szansa?

Obsadzenie w głównych rolach sześćdziesięcioparoletnich Denzela Washingtona i Frances McDormand postrzegam jako kluczowy zabieg pozwalający – oddychającej tu swobodnie – oryginalnej
"Tragedia Makbeta" ze swoimi kunsztownie zainscenizowanymi czarno-białymi ujęciami na pierwszy rzut oka może sprawiać wrażenie wydmuszki. Jednakże wnętrze tego inkrustowanego perłami i onyksem srebrnego jaja Fabergé zawiera niesztampowy pomysł na subtelną reinterpretację arcydramatu Szekspira. Oto Makbetów poznajemy nie jako skuszonych wizją korony ludzi w sile wieku, lecz jako starzejącą się parę, która czasy świetności czy wielkich planów dawno ma za sobą, zaś fortuna niespodziewanie podsuwa jej – być może ostatnią i złudną – szansę na odroczenie marazmu i zniedołężnienia.


Obsadzenie w głównych rolach sześćdziesięcioparoletnich Denzela Washingtona i Frances McDormand postrzegam jako kluczowy zabieg pozwalający – oddychającej tu swobodnie – oryginalnej szekspirowskiej frazie i dramaturgii nieco inaczej niż zwykle scharakteryzować dobrze znane motywacje (anty)bohaterów. Zresztą w niedawnym "Makbecie" Justina Kurzela wiek wiodących postaci (granych przez Michaela Fassbendera i Marion Cotillard) także nie pozostawał bez znaczenia, choć akcentował zupełnie inny moment ich życia. Bowiem w obrazie z 2015 roku protagonistów poznajemy tuż po stracie kilkuletnich dzieci, a żałoba ta zdaje się podsycać aspiracje i witalność Lady Makbet – bolesne straty są niedawne, zaś przyszłość być może da się napisać od nowa. W wypadku filmu Joela Coena (pierwsze dzieło bez współautorstwa brata, Ethana) małżeństwo Makbetów nie ma już szansy na potomstwo. Nic im się samo nie przydarzy, mogą oni jedynie sami wydrzeć coś losowi z rąk. Przepowiednia czarownic urasta tu do rangi daru sprawiającego, że bohaterowie na nowo przejmują kontrolę nad swoim życiem. Być może Lady Makbet jest tak zdeterminowana, bo jako kobieta w podeszłym wieku ma niewiele do stracenia, nawet jeśli upojenie władzą okaże się tylko iluzją. 

Tak jak lawina kolejnych zbrodni zawsze przytłacza ekranowych Makbetów i jego małżonki, tak i tutaj nowy król Szkocji nie wytrzymuje ciężaru ociekającej krwią korony. Nie jest to jednak upadek tylko pod naporem mścicieli, lasu Birnam i wyrzutów sumienia – upostaciowiony przez Washingtona Makbet przegrywa przede wszystkim z witalnością młodego Makdufa i własną starością. Siły skrytobójców Dunkana słabną z każdym grzechem, a słynne słowa tytułowej postaci o metaforze życia jako teatru i przepadaniu w nicość po odegraniu swojej roli, jawią się wówczas nadzwyczaj wieloznacznie. Bo czy los Makbetów byłby lepszy bez tronu, nie wydawszy bestialskiego łabędziego śpiewu? Czy i tak nie zeszliby ze sceny życia – tyle że w ciszy?


Tę wiwisekcję szekspirowskiej tragedii Coen umieszcza w ekstremalnie stylizowanych, ascetycznych i wyczyszczonych z detali przestrzeniach – niezależnie, czy są to zamglone wrzosowiska, czy opresyjne mury zamku Inverness. Kamera Brunona Delbonnela  (nagrodzonego za owe zdjęcia Srebrną Żabą na ubiegłorocznym festiwalu Camerimage) pełza wśród tych monochromatycznych scenerii i opiera się przede wszystkim na kontrastach światłocieniowych. I choć bez trudu można dostrzec, że "Tragedia Makbeta" estetycznie nawiązuje do filmowego ekspresjonizmu niemieckiego z  lat 20. oraz kina noir (podobnie czynił to "Makbet" Orsona Wellesa z 1948 roku), to jednak dzieło Coena nie poprzestaje na kopiowaniu tej formuły wizualnej. Ekspresjonistyczna poetyka ze swoimi rozdygotanymi łunami świateł oraz ostrymi i chaotycznymi jak rozbite zwierciadło cieniami zostaje uporządkowane w niemal skrajnie geometryczną i kubiczną formę. Perfekcyjna linia i kanciasta architektura żeniąca wczesnośredniowieczną surowość z modernistycznym, brutalistycznym designem odsyła nas w rejony oniryzmu czy wręcz surrealizmu w czarno-białych odcieniach. Wiele scen rozgrywających się na zamkowym dziedzińcu lub w komnatach, do których światło wpada tylko przez rzędy rytmicznych okien, przypomina w istocie obrane z koloru obrazy włoskiego malarza Giorgio de Chrico. Artysta ten szczególnie lubował się w niepokojących wedutach, uchwyconych jakby na chwilę przed transformacją przyjemnego snu w koszmar.

Złowieszczy oniryzm wyczuwa się już od pierwszego ujęcia "Tragedii Makbeta", kiedy to w rytmie otwierającego dzieło Szekspira dialogu czarownic obserwujemy krążące pod niebem wrony. Niedługo potem sprawczynie przepowiedni objawiają się Makbetowi pod postacią człekokształtnej istoty, zawieszonej między formą ludzką i wronią. To bodaj najbardziej kreatywne przedstawienie wiedźm ze wszystkich dotychczasowych adaptacji tego dramatu. Fundamentalna w tym zasługa Kathryn Hunter, prawdziwej aktorzycy-kameleonki, która odgrywa quasi-zwierzęcą czarownicę tak, że każdy jej ruch powoduje ciarki – strachu i podziwu jednocześnie. Cielesność tego performansu i maestria, z jaką odtwarza swoiście wronią choreografię, zasługują na najwyższe laury, a zarazem dowodzą, że w zakresie inscenizacyjnych i kostiumowych aspektów ekranizowania "Makbeta" wciąż jest przestrzeń na innowacje i autorskie podejście do oryginału.


Formalny pietyzm Coenowskiej adaptacji Szekspira oraz pewna rzeźbiarskość i architektoniczność tkanki filmu nie kłóci się z jego brutalnością i eksplicytnym obrazowaniem przemocy. Tak jak Roman Polański w swojej "Tragedii Makbeta" z 1971 roku czy wspomniany Justin Kurzel, tak i Coen pozwala nam iść za Makbetem do sypialni Dunkana i świadkować jego zbrodni (w sztuce, a także w wersji Wellesa oraz "Tronie we krwi" Akiry Kurosawy pozostajemy z Lady Makbet, tylko nasłuchując odgłosów zabójstwa). Tym razem kamera maksymalnie przybliża się do śpiącego króla, by ukazać bestialsko zanurzający się w jego szyi srebrzysty sztylet. Gdy ostrze zadaje śmierć, filmowana w zbliżeniu twarz tytułowej postaci naznaczona zostaje odpryskiem krwi – piętnem ostatecznie odzierającym ją z niewinności. A to tylko początek spirali przemocy, która w równym stopniu czyni z Makbetów głównych aktorów tamtejszego teatru życia, jak i stopniowo pogrąża ich w mroku. Gęstym, pięknym, posępnym i fascynującym jednocześnie.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones